poniedziałek, 20 grudnia 2010

Świątecznie, czyli nie taki piernik stary

Święta za pasem, trudno więc, by w kuchni nie wziąć się za pieczenie pierników, nieprawdaż? No może i prawdaż, ale niekoniecznie w moim (i Ani) przypadku. Oto bowiem pierwszy raz spróbowaliśmy swoich sił w tej, co tu ukrywać, mocno obsadzonej i różnorodnej dziedzinie. Jak to mawiają - zawsze musi być ten pierwszy raz.

Przygotowujemy ciasto
 Skorzystaliśmy z przepisu stosunkowo powszechnego - do przygotowania ciasta potrzebowaliśmy:
- 50 dkg mąki
- 30 dkg miodu
-  jedno jajko
- 2 łyżeczki kakao
- 2 łyżeczki sody oczyszczonej
- 60 dkg przyprawy do piernika
- 15 dkg masła
- 10 dkg cukru pudru

Taka ilość składników nam wystarczyła na mniej więcej 80 sztuk.

Pierwsza partia pierników na blasze
Miód należy podgrzać, a następnie wymieszać z wszystkimi podanymi składnikami. Po uformowaniu jednolitej masy i podsypaniu stolnicy mąką, przygotowujemy placki grubości 3 - 4 mm (my zamiast wałka korzystaliśmy z butelki po winie :-)), z których wykrawamy foremkami (bądź nie) pierniki.

Część przygotowanych do upieczenia ciasteczek posypaliśmy jeszcze kruszonymi orzechami, kandyzowaną skórką pomarańczy, rodzynkami i wiórkami kokosowymi; pozostałe potraktowaliśmy dodatkami później, o czym mowa będzie za chwilę.

Piekarnik nagrzewamy do temperatury 180 stopni Celsjusza, po czym smarujemy blachę masłem, układamy pierniki i wrzucamy całość do pieca :-) Pieczemy 8 - 9 minut, po czym wykładamy pierniki na blacie, aby ostygły.

Część jeszcze nie dekorowaną potraktowaliśmy lukrem (gorąca woda, sok z cytryny, cukier puder), w który wtopiliśmy wyżej wymienione dodatki. Całość wyłożyliśmy, by okrzepła. I gotowe!

Efekt końcowy

sobota, 18 grudnia 2010

Szpinakowe kopytka, a w zasadzie kluseczki

Czy kuchnią rządzi przypadek? Myślę, że w bardzo dużej mierze tak właśnie jest. Tak było i tym razem...

Najpierw stawiamy pytanie. Co zjeść na obiad? Kiedy już to zrobimy czas rozpocząć poszukiwania. Wertujemy stosy książek kucharskich, przeglądamy internet i zasięgamy rady u możnych świata kulinarnego. Aż w końcu! Tak jak w kreskówce "Pomysłowy Dobromir" kilka odbić małej kuleczki i jest, jest pomysł. Szpinakowe kopytka!

Sposób przyrządzenia jest banalnie prosty, chyba, że nigdy wcześniej nie przyrządzało się kopytek (tak jak ja). Zaczynamy od ugotowania ziemniaków, które trzeba później ostudzić. W tym czasie drobno siekamy czosnek i przygotowujemy szpinak. Tym razem korzystałem z mrożonego. Zimowa aura skutecznie zatrzymała mnie w domu. Następnie podsmażamy na maśle szpinak wraz z czosnkiem. I znów studzimy szpinak.

Zabieramy się za zrobienie ciasta, do którego potrzebujemy: chłodnych ziemniaków, równie chłodnego szpinaku, jajka oraz mąki ziemniaczanej i pszennej. Po wyrobieniu ciasta gotujemy kopytka. I tu właśnie pojawia się przypadek, o którym wspominałem na samym początku. Jako, że szpinak było mrożony miał w sobie bardzo dużo wody, a co za tym idzie ciasto było słabo związane. Nie chcąc przesadzić z mąką zrezygnowałem z idei kopytek zmieniając je na kluski, które jak wiadomo łatwiej okiełznać.

No dobrze, udało się i w końcu mogłem zjeść obiad. Było pysznie. Kluski szpinakowe w połączeniu z usmażonymi kawałkami kurczaka (bez dodatkowych efektów - użyłem jedynie soli i pieprzu) i sałatką z kapusty pekińskiej, papryki oraz pomidorów w sosie paprykowo - ziołowym wypadły bardzo ciekawie. Udało zbalansować się smaki wszystkich składników dzięki czemu powstał posiłek smaczny, sycący oraz efektowny wizualnie. Czyż nie tak właśnie powinno być w kuchni...?
A właśnie, przecież było też i wino. Riddle Creek Reserve prosto z Australii. Ale o tym winie jak i o innych można przeczytać po prostu, na blogu o winie.



Intro

Pierwszy wpis na nowo otworzonym blogu to zwykle przywitanie się z przyszłymi (potencjalnymi) Czytelnikami, wyjaśnienie cóż stało u zarania idei założenia bloga, kilka sentencji o znaczeniu tematycznym, acz ogólnym.

Tym razem jesteśmy w sytuacji nieco odmiennej. Jest nas dwóch i każdy z nas własnego bloga już od pewnego czasu tworzy (O winie, O modzie). Stąd odpuścić sobie można mniej lub bardziej wydumane formy powitalne; w tym miejscu chcielibyśmy po prostu opisać co ciekawsze dokonania kulinarne, które uda się jednemu (DK) bądź drugiemu (TJ) co jakiś czas przyrządzić.

Jeśli ktoś przez przypadek na rzeczone opisy trafi i przypadną mu do gustu; ba - jeśli zachęcony relacją sam spróbuje conieco ugotować - rewelacja. Jeśli zaś kogoś nasze opisy odstraszą, zaś przedstawiane dania będzie można określić zjadliwymi tylko w formie oksymoronu - to też dobrze; wówczas jednak blog będzie pełnił rolę swoistej przestrogi na wyboistej i ciernistej drodze ku kulinarnemu mistrzostwu.

Żeby zaś pozostać konsekwentnymi w dziedzinie semantyki, blog nasz nazwaliśmy O kuchni.